Szpieg

Data:
Ocena recenzenta: 7/10

Są tematy w kinie, które mnie wyjątkowo pociągają. Jednym z nich są filmy o irlandzkim konflikcie, a także filmy o współczesnych agentach. Dlatego też na "Shadow Dancer" czekałam od dłuższego czasu.

„Kryptonim: Shadow Dancer” wyszedł spod ręki dotychczas dokumentalisty - Jamesa Marsha, reżysera świetnego „Projektu NIM” co dla mnie było kolejnym powodem, by zwrócić uwagę na ten film. No i rzecz oczywista – Clive Owen w obsadzie.

Akcja dzieje się w Belfaście lat 90. Zatrzymajmy się na chwilę. Irlandzkie krajobrazy, przytłumione barwy, zielone pola owiane mgłą. Jest w nich coś bajkowego, hipnotyzującego choć chłodnego. Na mnie te klimaty zawsze działają. Aż dziw, że jeszcze mnie w Irlandii nie było…

Pierwsza, bardzo długa sekwencja filmu rozgrywa się niemal bez słów. W londyńskim metrze ma dojść do podłożenia bomby. Terrorystka jednak nie daje rady i kompletnie kładzie akcje. Porzuca ładunek i potem tunelami ucieka z miejsca zbrodni. Wprost w ręce agentów. Ona jest z IRA, oni z brytyjskiego wywiadu. Gdy jej szuka policja, a telewizja puszcza nagrania z miejskiego monitoringu z metra, oni proponują jej układ. Zostań naszą wtyczką a nic ci się nie stanie. W przeciwnym razie pójdziesz siedzieć na długie lata i już nigdy nie zobaczysz synka.

20 lat wcześniej Colette jest małą, uroczą dziewczynką. Ojciec wysyła ją po papierosy, a ona wysługuje się młodszym bratem. Chłopiec nie wraca, ginie podczas akcji brytyjskiej policji przeciw IRA. Colette nigdy nie pozbędzie się poczucia winy.

Jako dorosła kobieta samotnie wychowuje dziecko, mieszka z matką. Jest terrorystką raczej nie ze swojego wyboru. Jest nią bo w takiej rodzinie się wychowała. Bracia wyciągają ją w nocy na akcje nie przyjmując odmowy. Po wpadce w Londynie przełożony bacznie ją obserwuje i zabrania wyjeżdżać z Belfastu. Colette boi się brytyjskiego wywiadu, ale jeszcze bardziej swoich towarzyszy broni. Zabiją mnie – mówi wielokrotnie agentowi, z którym zawarła układ.

Z jednej stroni świat IRA, w której relacje są jak w rodzinie, z drugiej codzienna praca brytyjskiego wywiadu. Tam z kolei agenci ślęczą nad komputerami, palą papierosy i nie ufają sobie nawzajem. Lubię jak dokumentaliści robią fabułę – przywiązują uwagę do detali, potrafią oddać duch czasów, o których opowiadają. W „Shadow Dancer” są stare pecety z początku komputerowej rewolucji, smutne biura z jarzeniówkami, za duże męskie garnitury. Praca w wywiadzie ma mało z romantyzmu.

James Marsh poradził sobie świetnie w swoim fabularnym debiucie. Sposób w jaki wyreżyserował "Shawdow Dancer" budzi szacunek. Bez efekciarstwa, bez ukłonów pod publiczkę za to z dużą odwagą. Nie jest to film przyjemny w odbiorze ani jednoznaczny. Nie mamy żadnych wskazówek. Nie wiemy o co chodzi. Wciąż się zastanawiamy do czego to prowadzi. Kto kogo zdradza? Kto kogo wyprowadza w pole? Kto jest szczery, a kto fałszywy? Zakończenie autentycznie zaskakuje. Ja zesztywniałam w fotelu. Nie spodziewałam się takiego rozwiązania.

I ta fenomenalna scena pogrzebu, chyba nigdy nie wyjdzie mi z pamięci. Cały konflikt skupiony w tych paru minutach. Autentycznie miałam ciarki. Ważna scena, świetnie nakręcona i bardzo autentyczna, a jednocześnie pozbawiona polityki i oceny. Tak jak cały film.

Uznanie należy się głównej aktorce – jej twarz jest nieprzenikniona. Andrea Riseborough w roli kobiet postawionej w sytuacji bez wyjścia porusza. Nie osądzamy tej postaci, możemy jej tylko współczuć. Clive Owen miał swój pomysł na agenta brytyjskich służb specjalnych werbującego wtyczki w IRA. W scenariuszu napisany był jako bezwzględny człowiek wykonujący swoje obowiązki. Na ekranie jest mieszaniną subtelności, przebiegłości, ale i człowieczeństwa. Wie jaką ma rolę do spełnienia, ale nie zapomina, że po drugiej stronie też stoją ludzie.

Zastanawiam się czy nie powinien być to jednak film przeznaczony do telewizji. Niestety nie sądzę by zgromadził w kinie znaczącą publiczność. Ale dla wielbicieli gatunku jest to pozycja obowiązkowa.

Zwiastun: