Czy wierzysz w pokrewieństwo dusz?

Data:
Ocena recenzenta: 7/10

Chcielibyście mieć soundtrack do swojego życia? Choć pewnie już macie. Słuchacie muzyki non stop: pracując, ucząc się, uprawiając sport, kochając się, podróżując. Pamiętacie piosenkę, która leciała kiedy akurat poznaliście ukochaną osobę, piosenkę waszego pierwszego tańca? Macie piosenkę która poprawia wam humor, przy której nie możecie się opanować by nie zacząć śpiewać albo tańczyć, albo i jedno i drugie? Piosenkę która kojarzy wam się z rozstaniem, pożegnaniem, rozpaczą? Melodię, która wywołuje wspomnienia, uspokaja lub zasmuca? Ja mam. Mam swoją track listę, która spokojnie mogłaby być ścieżką dźwiękową mojego życia.

40-letni Antoine (w tej roli znany kanadyjski muzyk Kevin Parent) ma podobnie. Ma w głowie tysiące melodii i skojarzeń do nich. Nie tylko dlatego, że zawodowo jest dj-em, również dlatego, że jest na muzykę bardzo wrażliwy. W jednej ze scen opowiada psychologowi o utworze, przy którym poznał miłość swojego życia. Choć jak sam przyznaje to kawałek zupełnie banalny, dla niego już zawsze będzie wyjątkowy.

Na mojej uczelni przeprowadzono parę lat temu eksperyment: grupę studentów poproszono by przez tydzień nie słuchali muzyki z żadnych przenośnych odtwarzaczy: MP3, telefonów itp. Trzeba zaznaczyć, że były to osoby, które zazwyczaj z słuchawkami się niemal nie rozstawały. Wnioski były dwa. Młodzi ludzie zaczęli bardziej interesować się tym co się wokół nich dzieje: obserwować współpasażerów w komunikacji miejskiej, słuchać ich rozmów itp. Pozwoliło im to też zastanowić się nad tym jak się czują, gdy mają w uszach słuchawki ze swoją ulubioną muzyką. Otóż towarzyszy im wtedy tzw. „syndrom głównego bohatera”. Wydaje im się, że grają główną rolę w teledysku – videoclipie do swojego życia. Dokładnie o tym jest moja ulubiona scena z „Cafe De Flore”. Gdy Antoine podczas joggingu po parku słucha muzyki, którą lubi, wydaje mu się, że wszyscy ludzie wokół się do niego uśmiechają jakby był w jakimś filmie.

„Cafe de flore” było dla mnie ogromnym zaskoczeniem. Artystyczny film, który pewnie przemknie przez kina niezauważony przez większość publiczności, mnie bardzo poruszył. Do tego stopnia, że ciężko mi jest o nim opowiedzieć tak by wam te emocje przekazać.

Film dzieli się na dwie równoległe historie dziejące się w różnych czasoprzestrzeniach. Pierwsza we współczesnym Montrealu, druga w Paryżu lat 60. Jasne jest, że musi je coś łączyć, ale do samego końca trudno jest domyślić się co. Jedyną wskazówką jest pojawiająca się w obu historiach płyta „Cefe De Flore”.

W stolicy Francji poznajemy Jacqueline – matkę samotnie wychowującą synka Laurent. Chłopiec ma zespół Downa co było powodem odejścia jego ojca. Jacqueline musząc stać się dla niego obojgiem rodziców kompletnie zatraca się w miłości do dziecka. Wszystko co jego nie dotyczy przestaje dla niej istnieć, nawet ona sama. Tworzy z synkiem niesamowicie silny związek, ich miłość jest piękna i nie mająca granic. Venessa Paradis została do roli matki bardzo oszpecona. Jest blada, wiecznie zmęczona, pod oczami ma sińce. Paradis zaskakuje tą przemianą. To też zdecydowanie najlepiej zagrana rola w całym filmie.

W Kanadzie natomiast żyje Antoine, który jak sam mówi ma wszystko by czuć się szczęśliwym: pracę, którą kocha, dwie śliczne córeczki i cudowną kobietę u boku. A jednak nie może zaznać spokoju. W jednej ze scen chodzi po pokojowych hotelu krzycząc: co ja tu robię!? (jest to notabene świetna scena: jakbym widziała siebie, używam nawet dokładnie tych samych słów) Antoine dwa lata temu rozstał się ze swoją żoną, którą znał od dziecka, z którą założył rodzinę i przez wiele lat był ogromnie szczęśliwy. Nie może zrozumieć jak taka wielka miłość jaka ich łączyła mogła się skończyć. „Gdyby gdzieś na świecie była taka sama para my powinni być zawsze razem” – mówi. A jednak. Odszedł od żony bo spotkał inną miłość. I ta miłość okazała się silniejsza.

Gdyby ktoś powiedział mi, że w jednym filmie reżyser porusza temat samotnego rodzicielstwa, upośledzonych dzieci, rozpadu rodziny, rozstania, pokrewieństwa dusz, uznałabym, że to stanowczo za dużo. A jednak w „Cafe De Flore” udało się to wszystko połączyć. Stąd też tyle emocji. Jest to film z tajemnicą, magią, mistycyzmem. O miłości, która trwa i o tej, która się kończy.

I choć w „Cafe De Flore” roi się od banałów i kiczu, nie potrafiłam oprzeć się jego magii. Zdaję sobie sprawę, że jest w tym ogromna zasługa fenomenalnej ścieżki dźwiękowej, sprawiającej, że każda scena staje się lepsza, bardziej emocjonalna, lepiej trafiająca do odbiorcy. Zgadzam się z posądzaniem tego filmu o pretensjonalność, ale nic nie poradzę na to, że dałam się ponieść tej romantycznej historii i jest mi z tym dobrze!

Recenzja pochodzi z mojego bloga www.skrawkikina.com

Zwiastun: